Uwaga!



Powyższa strona może zawierać treści erotyczne, wulgarne lub obraźliwe, przeznaczone wyłącznie dla osób pełnoletnich.

Czy jesteś osobą pełnoletnią i chcesz świadomie i dobrowolnie zapoznać się z treścią powyższej strony?




    Nie     - wybór tej opcji spowoduje opuszczenie strony.

Tak, ale chcę otrzymywać ostrzeżenia - wybór tej opcji spowoduje przejście do strony i kolejne ostrzeżenia w wypadku podobnych stron.

Tak, ale nie chcę otrzymywać ostrzeżeń - wybór tej opcji spowoduje zapamiętanie Twojej zgody dla innych stron i nie będziesz otrzymywać tego ostrzeżenia.

lut 12 2004

historia milosci


Komentarze: 1

Historia, która wam opowiem zdarzyła się naprawdę, zdarzyła się kilka miesięcy temu. Jest to opowieść o kilku sekundach miłosnego uniesienia, chwili, która wibruje we mnie dotąd jak huragan i pustoszy mój umysł i serce.

            Jakiś czas temu przeczytałem, że wodniki są kochliwe i to strasznie. Często zakochują się one od pierwszego wejrzenia i niejednokrotnie nie są wstanie odróżnić miłości od przyjaźni. Więc nie jestem wodnikiem pomyślałem, ale jestem pomimo, że z dużą doskonałością odróżniam przyjaciółki od dziewczyn, w których się zakochuje, ponieważ nie zakochuje się nigdy, nigdy poza tym jednym jedynym razem, a wszystko przez te jej śliczne blond włosy i niesamowicie głębokie brązowe spojrzenie, doskonałe po prostu.

Pewnego listopadowego popołudnia jak zwykle wybrałem się do knajpki. Padający deszcz i szarówka wczesnego wieczoru nie zapowiadała żadnych ekscytujących przeżyć. W takich okolicznościach przyrody ludzie są zaspani, zmęczeni i jedyny wysiłek, na jaki mają ochotę to zanurzanie ust w kolejnym kuflu brązowego nektaru. Bezkresna i bezkompromisowo banalna codzienność.

Kiedy dotarłem, siadłem przy barze, chłopaki doskonale wiedzieli, butelkowe jasne pełne. Smak goryczki wypełnił mi usta, potem szybko przełyk i w dół niżej do żołądka, uwielbiam ten moment, pierwszy łyk. Po całym dniu pracy, wreszcie czuje się szczęśliwy. Z krótkiej zadumki wyrwał mnie głos przyjaciela:

- Dachu! Co tam? Niech cię uściskam!

Robi to codziennie, zresztą też to lubię, w końcu razem jeszcze kilka lat temu wypiekaliśmy babki z piasku i ze  szczerbatym uśmiechem rozgrywaliśmy kilkukilometrowe wyścigi kapsli.

- Nic Orzełku. Jak zwykle. Jakiś koncert dzisiaj. – skomentowałem widok rozkładającego się perkusisty.

- No jakiś covrband. – i poszedł.

Odprowadziłem go wzrokiem i osłupiałem. Jeszcze nigdy nie spotkałem na drodze swoich oczu, oczu tak przejrzyście brązowych, oczu tak wesołych, oczu wręcz uśmiechniętych, oczu, w których było widać wielki napis: „patrzę na ciebie”. Nie wiem, dlaczego, ale wtedy się wystraszyłem, wystraszyłem się jakby mnie coś poparzyło, jak by ktoś krzyknął „zostaw”. Pomyślałem to ona to z nią mógłbym spędzić całe życie, jeśli jakieś jeszcze jest przede mną, jeśli zaraz nie umrę na wskoczenie serca z klatki piersiowej, albo lepiej, jeśli nie ugotuje się w sosie własnym. Biała rozpacz.

Kapela w dalszym ciągu rozkładała instrumenty na mini scence, ja siedziałem i cicho, nawet nie szeptem, powtarzałem „nie myśl o niej, o wszystkim tylko nie o niej i nie odwracaj się”. To nie pomagało. Musiałem wyglądać jak głupek, co trzydzieści sekund sprawdzający czy ona tam jest jeszcze, jest czy dalej ma przy sobie te oczy. Po chwili kapela zaczęła grać. Nie wiem, co nie, wiem, kiedy nie wiem jak długo. Kawałek po kawałku stawałem się coraz mniejszy i mniejszy, dezorientacja. Co jakiś czas przewijały się koło mnie całe tabuny znajomych, a ja, ja nie potrafiłem przestać o niej myśleć. Skąd się wzięła, dlaczego nigdy się wcześniej nie spotkaliśmy, tyle pytań, które chyba tylko, dlatego, że nie miały szans na żadną odpowiedź stawały się retoryczne.

Wstałem zdecydowany podejść i wyrwać ją, z tego chaosu, z tego stada zatwardziałych działaczy opozycyjnej frakcji tak szczelnie ją otaczających. Nie musiałem. Z oddali dochodził głos wokalisty, krzyczał: „ludzie bawcie się to już ostatni kawałek, zapraszam wszystkich zakochanych i nie tylko, zgaście światło i jazda”. Światło zgasło w knajpie zapanował półmrok, nogi mi się ugięły i wtedy poczułem jej ciepło wtulone we mnie jak w kogoś, kogo nie chce się nigdy opuścić, poczułem jej zapach śliczny, przypominał mi mieszankę czerwonego pół-wytrawnego Bordeaux i owoców cytrusowych. Z głośnika dochodził nas niemrawy pogłos perfektowskiej „Ewki”. Pocałowała mnie nie ja ją, tylko ona mnie, po raz pierwszy pocałowała mnie dziewczyna, uwierzcie mi to niesamowite uczucie. Tańczyliśmy całując się jeszcze długo po zakończeniu piosenki. Przez ten cały czas tylko raz spróbowałem wydobyć z siebie głos. Pamiętam jak dziś powiedziałem: „chyba Cię kocham”. Przyłożyła mi palec do ust w taki sposób, w jaki ucisza się dzieci w kościele. Spojrzała wtedy z takim ciepłem, że mało się nie rozpłakałem ze wzruszenia. To było coś niesamowitego. Jedyne słowa, jakie od niej usłyszałem brzmiały pięknie: „ja chyba…”. Jej głos zadrżał i wybiegła z łzami w oczach. Stałem tam jak ryty. Nie pobiegłem za nią. Ni miałem prawa. Nigdy więcej jej już nie spotkałem. Teraz wiem, że kocham ją do dziś, teraz wiem, że mógłbym spędzić z nią całe życie, teraz wiem, że Klaudia, jest mężatką i że ma osiemnastomiesięczną córeczkę.

Życie pisze własne scenariusze miłości, miłości niespełnionych, tragicznych i nieszczęśliwych. Tylko czy jest to miłość niespełniona? Nie jest, bo miłość ma to do siebie, że nie spełnia się nigdy. A może jest to miłość nieszczęśliwa, tragiczna? Nie jest… Nie jest, bo do dziś sama myśl o niej unosi mnie półtora metra ponad chodnik.

Kocham ją i chce kochać do końca życia. :)

 

 

 

 

 

belmondek : :
magda
12 lutego 2004, 14:03
:)

Dodaj komentarz